środa, 5 września 2007

Dach - wymiana pokrycia

Pokrycie z wiórów osikowych pasowało bardzo do tego domu i okolicy. Niestety, zniszczyło się po kilku latach.

Historia tego domu zaczęła się bardzo pechowo. I choć z pierwszego zdarzenia udało się właścicielom wyjść praktycznie bez większych strat finansowych, problemy z domem towarzyszyły im jeszcze przez długi czas.

Nieudany "kanadyjczyk"

W pierwszej wersji dom był drewniany. Zbudowała go pewna rodzima firma w technologii lekkiego szkieletu drewnianego. Tyle, że była to jej własna, "udoskonalona" wersja tej kanadyjskiej technologii. Prefabrykowane elementy ścian wykonano z surowego drewna tartacznego: ich konstrukcję stanowiły niestrugane słupy i belki, obite z obu stron deskami. W środku pomiędzy deskami ułożono ocieplenie z wełny mineralnej, bez żadnej wiatro- i paroizolacji. W dodatku deski były mokre i chyba już zarażone pleśnią.

Dom zaczęto montować w środku zimy, na początku 1997 roku. W marcu był już przykryty dachem z deskowym poszyciem, zabezpieczonym wstępnie papą, układaną nie wiedzieć czemu z góry na dół zamiast pasami równoległymi do okapów (z tego powodu dach od razu zaczął przeciekać). Wtedy to wykonawca konstrukcji orzekł, że dom jest już "gotowy do dalszych działań". Problem w tym, że cały w środku zdążył spleśnieć (potem się okazało, że wełna w ścianach też była mokra).

Właściciele chcieli najpierw dom ratować. Zasięgali opinii ekspertów, szukali odkażalników i impregnatów. Najpierw postanowili dach przykryć docelowo, żeby deszcze nie zalewały domu. Zaczęli szukać dekarzy. Zjawiały się różne ekipy, gotowe następnego dnia rozpocząć prace. Aż w końcu szef kolejnej oznajmił po obejrzeniu domu, że ze względów bezpieczeństwa nie wpuści swoich ludzi na dach i że cały dom nadaje się tylko do rozbiórki.

Uzbrojeni w różne ekspertyzy właściciele zjawili się u szefa firmy z żądaniem zwrotu pieniędzy.

Nie było łatwo go przekonać, ale w końcu się udało. Pieniądze zostały zwrócone w dwóch ratach, a drewniana konstrukcja domu - rozebrana. Zostały tylko betonowe fundamenty. Był marzec 1997 roku.

Tym razem murowany

Właściciele nie chcieli już eksperymentować z drewnem. Zdecydowali się na ściany z betonu komórkowego, bo lekkie, a nie chcieli robić nowych fundamentów. Mieli na to zgodę inspektora nadzoru: ocenił, że grunt w okolicy jest dobry, więc stare fundamenty można zostawić. Wprawdzie ściany z betonu komórkowego grubości 30 cm (na takie się zdecydowali) to nie rekord świata pod względem izolacyjności cieplnej, ale na fundamentach pod dom drewniany, ze względu na ich szerokość i nośność, nie dało się postawić grubszych. I tak w sierpniu 1997 roku - po załatwieniu od nowa licznych formalności - zaczęła się budowa nowego domu, tym razem murowanego. Na początku października był już pod dachem, wstępnie pokrytym papą na deskowaniu. Rozpoczął się montaż instalacji elektrycznych i sanitarnych oraz wykańczanie wnętrz, na razie tylko na parterze. Wybrano też materiał na pokrycie dachu: wióry osikowe. Namówili ich na nie znajomi; obejrzeli też kilka krytych tak domów: wyglądały ładnie.

Pokrycie wykonała ekipa z Suwałk późną jesienią. 27 października właściciele zamieszkali w pokoju na parterze, w nie do końca jeszcze wykończonym domu.

Pokrycie do wymiany

Wyglądało, że wszystkie kłopoty z domem właściciele mają już za sobą. Tymczasem w parę miesięcy po zamieszkaniu w dwóch miejscach pękła pionowo ściana zewnętrzna wzdłuż ceglanego komina do kominka. Kominkiem tym ogrzewali cały dom, więc w duże mrozy zdarzało się, że był rozgrzany do "czerwoności".

Jak się potem okazało, wykonawcy domu przerwali w miejscu komina wieniec stropowy, pęknięcia ścian były zatem naturalnym wynikiem jego ruchów, wywołanych na przemian ogrzewaniem i stygnięciem. Nie zagrażały one na szczęście bezpieczeństwu domu. (Jak sobie poradzono z zarysowaniem ścian, napiszemy w następnym numerze).

Uspokojeni właściciele pogodzili się z rysami i przez następne lata powoli wykańczali dom. Ocieplili dach wełną mineralną i zabudowali płytami gipsowymi poddasze. Urządzili sypialnię dla siebie, a potem dla dwójki dzieci, z których jedno urodziło się już w nowym domu. Powstała druga łazienka na górze. Przybyły schody z parteru na piętro.

Przez kolejne lata nic nowego się nie wydarzyło i kiedy już rodzina uwierzyła, że wszystko, co złe, już się z domem stało, okazało się, że w pokryciu z wiórów są duże wżery. Na zacienionej działce, wśród wysokich sosen pokrycie z osikowych wiórów zupełnie się nie sprawdziło Igliwie zasypujące połacie dachu i zbierające się w koszach zatrzymywało wilgoć, a więc sprawiało, że po deszczu wióry były bardzo długo mokre. Nic dziwnego, że w wielu miejscach zaczęły butwieć i po ośmiu latach od ułożenia nadawały się jedynie do zdjęcia. Decyzja o tym była nieunikniona. Powstało jedynie pytanie, na co je wymienić.

Co zamiast wiórów

Już na etapie budowy domu murowanego właściciele marzyli o dachówce ceramicznej. Niestety, ze względu na słabe fundamenty, pęknięcia ścian oraz rysy na stropie (pojawiły się później) musieli zrezygnować z tego szlachetnego, ale nielekkiego pokrycia. Pozostawały więc gonty bitumiczne albo blachy. Dachówki bitumicznej nie chcieli, bo lepiej nie układać jej na poszyciu z desek (może zacząć "falować", co bardzo szpeci pokrycie). Nie chcieli też blachodachówki, bo zbyt podobna do "prawdziwych" dachówek. Woleli już raczej blachę płaską z arkuszy łączonych na rąbek. Ale zwykłej ocynkowanej nie chcieli, a cynkowo-tytanowa wydała im się za droga.

Wrócili więc do blachodachówek: zastanawiali się nad takimi, które mają kształt karpiówki; nie podobały się im te udające łupek kamienny. W swoich poszukiwaniach trafili w końcu na nowozelandzką dachówkę blaszaną z naturalną posypką ceramiczną w kolorze grafitowym. Była stosunkowo droga, ale miała bardzo dużo powłok zabezpieczających blachę przed korozją. A przede wszystkim bardzo podobał się im jej oryginalny kształt przypominający kawałki desek.

Nowy, lepszy dach

Producent dawał na dachówkę 50 lat gwarancji: sprawdzili w internecie - firma działa od początku lat czterdziestych. Zawsze irytowały ich takie deklaracje składane przez firmy, które wytwarzają swoje produkty dopiero od kilku czy kilkunastu lat. Umówili się z przedstawicielem firmy i wszystko dowodziło, że dobrze wybrali: na pierwsze spotkanie przywiózł ze sobą próbki dachówek i adresy referencyjnych dachów do obejrzenia. Pracownicy firmy pomierzyli dach i na następne spotkanie przynieśli wstępny kosztorys i projekt umowy, w której znalazły się także kary dla firmy za niedotrzymanie któregokolwiek z jej warunków. Gdy właściciele postanowili zrezygnować z systemowych obróbek i wykonać je - także ze względu na igliwie - z gładkiej, czarnej blachy, przedstawiciel firmy nie tylko pomógł im wybrać jej rodzaj, ale na kolejne spotkanie przywiózł próbki blachy oraz uwzględniający tę zmianę nowy kosztorys (mniejszy o ponad 2 tysiące złotych!). I tak już było do końca.

Ze względu na doświadczenia z gontem zrobiono szerokie kosze między połaciami oraz zamontowano stopnie i ławy kominiarskie, aby można było wygodnie i bezpiecznie usuwać z dachu opadające igliwie. Od wymiany dachu minęło kilka miesięcy i wszystko sprawdza się znakomicie, a oryginalny dach zwraca uwagę przechodniów.

Ile to kosztowało

Zdjęcie wiórów: 2120 zł

Folia dachowa: 2130 zł

Dachówka i łaty: 19 160 zł

Obróbki z blachy: 3640 zł

Stopnie i ławy kominiarskie: 5070 zł

Orynnowanie:3370 zł

Łącznie: 35 490 zł

Autor: Wiesław Rudolf
źródło: http://dom.gazeta.pl/

Brak komentarzy: